czwartek, 2 czerwca 2011

Płotka życia c.d.

Płotka życia - ciąg dalszy

W ubiegłym miesiącu moje wspomnienia wędkarskiego życia zakończyłem na piachach drogi do Klasztorka (wieś i jezioro w pow. kwidzyńskim, gmina Gardeja), które pokonywałem złożonym z poniemieckich części rowerem. Wspomniałem już, że sprzęt którym dysponowałem był coraz lepszy. Niebawem bowiem, dolnik wędki oraz jego środkową część udało się mi zastąpić prawdziwym bambusem, co w tamtych latach nie było łatwe do zdobycia. Mając więc lat 10 (1955 r.) posiadałem już swój rower, wędkę bambusową z czubkiem z jałowca oraz prawdziwą żyłkę i haczyk. Wyprawy moje odbywałem z Kolegą (synem tego Sąsiada, który zabrał mnie na pierwsze w życiu ryby). Niebawem dołączył do nas mój młodszy o cztery lata brat. Miał 7 lat a ja 11 gdy Mama moja z wielką obawą zgodziła się by pojechał z nami na ryby. Początkowo w pobliże Kwidzyna (Obory, Stawy w Korzeniewie) a następnie nad jezioro Klasztorne i Kucki (zwane potocznie Polnem lub Kleczewem). Był to okres, kiedy bez nadzoru dorosłych uczyliśmy się wędkowania i poznawania przyrody. Nie obcym nam było również stosowanie niedozwolonych metod połowu – najczęściej na sznur z kilkunastoma haczykami zrobiony własnym sposobem. Dziś gdy wspominam te nasze dziecięce wyprawy zdaję sobie sprawę jak wiele ryzykowałem (byłem w grupie najstarszym) zdrowiem a nawet życiem brata lub młodszych Kolegów. Przykład takiego ryzyka to nocne stawianie sznurów. Jak bowiem inaczej nazwać ryzyko jakie podejmował mój młodszy brat  by z cegłą trzymaną w jednej ręce z sznurem hakowym popłynąć w ciemną otchłań nocy aby rozciągnąć podawany przeze mnie z brzegu sznur. Efekty takich połowów były niewspółmierne do ryzyka, jakie ponosił głównie ten co płynął. Były też i inne chwile, które wspominam do dziś jak horror. Kiedyś w trójkę - ja, syn sąsiada i mój brat wybraliśmy się na nocne połowy nad jezioro zwane Martwym (także w pow. kwidzyńskim) na którym znajdowała się niewielka wyspa z trzema bardzo wysokimi sosnami. Było to nasze ulubione miejsce wędkowania, chociaż by dostać się na wyspę należało się rozebrać do pasa. Wspomniana wyżej nocna wyprawa nie zapowiadała żadnych przygód. Rozbiliśmy sobie pod tymi drzewami namiot dwuosobowy i w trójkę po wieczornych połowach położyliśmy się spać. Nie dane nam było jednak wyspać się normalnie. Przyroda pokazała na co ją stać. Nagle bez specjalnych „zapowiedzi” rozszalała się nawałnica z olbrzymim deszczem i potężną burzą. Walące w  wodę pioruny, potężne błyskawice potęgujące strach widzę jeszcze dziś, blisko pięćdziesiąt parę lat później. Skuleni i przytuleni do siebie nie wiem, co brat i kolega myśleli. Ja wiem jak bardzo się bałem i jak gorliwie się modliłem by żaden z tych piorunów nie uderzył w drzewa, pod którymi był nasz namiot. I co ciekawe nie bałem się o siebie. Bałem się o brata, który był przecież pod moją opieką i za bezpieczeństwo którego poręczyłem rodzicom. c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz